Strona główna » Blog » Dlaczego edukacja seksualna może szkodzić?

Dlaczego edukacja seksualna może szkodzić?

Zasadnicze pytanie: po co?

Do czego służy nasza seksualność? Tylko znając cel mogę stwierdzić czy konkretne działanie zbliża mnie do niego, czy oddala. Uczciwa dyskusja o edukacji seksualnej powinna się zacząć właśnie od pytań antropologicznych.

Dlaczego edukacja seksualna może szkodzić?

pexels-cottonbro-studio

Najbardziej oczywiste wydaje się – wpisane w biologiczne mechanizmy -znaczenie prokreacyjne. Współżycie seksualne może zakończyć się poczęciem dziecka. Ten fakt jest oczywisty, ale już jego interpretacja jest bardzo kontrowersyjna -czy traktować go jako szansę czy zagrożenie. Pomimo ogromnych kontrowersji w tym względzie raczej nikt nie twierdzi, że cały sens ludzkiej seksualności wyczerpuje się w przedłużaniu gatunku. Zresztą sama biologia: ukryta owulacja i skłonność do podejmowania kontaktów seksualnych także poza okresem płodnym – zdaje się wskazywać, że oprócz prokreacyjnego nasza seksualność ma wpisany w siebie jeszcze inny sens.

Można wskazać dwie zasadnicze (i zasadniczo odmienne) koncepcje, stanowiska antropologiczne, sposoby rozumienia tego, jaki sens ma i do czego służy ludzka seksualność. Pierwsza zakłada, że nasza seksualność ma wpisany w siebie głęboki sens – ma służyć tworzeniu i utrzymywaniu bardzo głębokich, bliskich i trwałych relacji. Druga koncepcja zakłada, że zasadniczym celem ludzkiej seksualności jest dostarczanie jak największej liczby możliwie intensywnych doznań. Krótko mówiąc w pierwszej wizji seksualność ma służyć miłości, w drugiej: przyjemności.

Ta zasadnicza różnica na poziomie antropologii przekłada się na całkowicie odmienne wskazania praktyczne. Zwróćmy uwagę, że w świetle pierwszej koncepcji (seksualność ma służyć miłości) przygodne kontakty seksualne, nawet gdyby nie zakończyły się niechcianą ciążą czy zakażeniem chorobą weneryczną, są czymś niepożądanym. Oddalają raczej od tego celu, jakim jest budowanie głębokiej, trwałej relacji. W świetle drugiej koncepcji (seksualność służy przyjemności) przygodne kontakty seksualne są czymś wskazanym – zwiększa się w ten sposób liczba i różnorodność doznań. Trzeba tylko w miarę możliwości ograniczać ryzyko negatywnych konsekwencji biologicznych czy zdrowotnych (ciąża, zakażenie chorobą weneryczną).

Można rzecz ująć jeszcze inaczej. W świetle pierwszej koncepcji ograniczenie ilości partnerów seksualnych a co za tym idzie doznań jest niejako wliczone w koszty realizacji tego fundamentalnego celu, a tenże cen cel uzasadnia ponoszenie tego typu kosztów. W świetle drugiej koncepcji niechciana ciąża lub zakażenie chorobą weneryczną jest niejako wliczone w koszty realizacji głównego celu. Oczywiście staramy się minimalizować prawdopodobieństwo takich zdarzeń, ale ostatecznie to ryzyko nie może nas zniechęcić do realizacji fundamentalnego celu.

W takim (przyjemnościowym) ujęciu prokreacja w oczywisty sposób traktowana jest jako zagrożenie. Chodzi o to, żeby (parafrazując klasyka) osiągnąć maksimum przyjemności przy minimum prokreacji. Jeśli seksualność traktujemy jako przestrzeń miłości – łatwiej dopuścimy możliwość pojawienia się dziecka.

Edukacja seksualna – zasadnicze pytanie: po co?

Programy edukacyjne i profilaktyczne muszą zakładać jakieś cele. Wydawać by się mogło, że w dziedzinie edukacji seksualnej (przy wszystkich sporach antropologicznych, aksjologicznych, moralnych) można znaleźć wspólny mianownik, jakim jest ograniczanie ilości zakażeń chorobami przenoszonymi drogą płciową i niechcianych ciąż. Na poziomie deklaratywnym jest to wspólny mianownik. W praktyce potwierdzona badaniami wiedza o tym, że model edukacji seksualnej typu B (biologicznej) przynosi pod tym względem więcej szkód niż pożytku, wcale nie skutkuje praktycznym wnioskiem, że należy z niego zrezygnować. Jeśli badamy skuteczność tego typu programów profilaktycznych w oparciu o twarde, obiektywne wskaźniki, okazuje się, że skutki są niezauważalne (nie ma statystycznie istotnej zmiany odsetka niechcianych ciąż i zakażeń wenerycznych w grupie objętej programem i grupie kontrolnej), albo są odwrotne od zamierzonych – ilość niepożądanych zjawisk rośnie w grupie objętej oddziaływaniem, które miało być profilaktyczne1.

Przyczyny przeciwskuteczności edukacji seksualnej typu B

Jako wyjaśnienie tego faktu – wzrostu ilości niechcianych ciąż i zakażeń wenerycznych w wyniku oddziaływań edukacyjnych utrzymanych w modelu biologicznej edukacji seksualnej wskazuje się na model kompensacji ryzyka. Poczucie bezpieczeństwa wynikające ze stosowania prezerwatyw skłania do podejmowania większej ilości kontaktów seksualnych. W wyniku tego, nawet jeśli ryzyko zakażenia w danym pojedynczym stosunku jest mniejsze, to w ogólnym rozrachunku wskaźniki epidemiologiczne rosną2. Warto wziąć pod uwagę fakt, że na ryzyko zakażenia chorobą przenoszoną drogą płciową wpływa nie tylko ilość kontaktów seksualnych, ale także liczba wcześniejszych partnerów seksualnych naszego partnera/ partnerki. Jeśli np. mamy dwóch partnerów seksualnych, z których każdy miał wcześniej dwie partnerki, z których każda miała oprócz niego jeszcze innego partnera, z których każdy miał wcześniej inną partnerkę to mamy już czternaście osób, wśród których mógł się znaleźć nosiciel wirusa HIV narażając nas na zakażenie. Nawet jeżeli wszyscy w tym gronie jeśli chodzi o używanie prezerwatyw okazali się ideal user, czyli przy każdym stosunku zmniejszali ryzyko zakażenia o 80%3, to i tak ryzyko zakażenia jest większe niż gdybyśmy praktykowali (z wzajemnością) wierność jednemu partnerowi. W powyższym przykładzie rozważono sytuację, w której 2/3 osób ma dwóch partnerów, a pozostali tylko jednego. Jeśli obyczajowość tego środowiska zmieniłaby się w ten sposób, że normą stałoby się posiadanie np. pięciu partnerów seksualnych, wskaźnik zakażeń poszybowałby jeszcze wyżej.

Jeśli chodzi o omawiane tutaj zjawisko (czyli fakt, że edukacja seksualna typu B przyczynia się do wzrostu ilości niechcianych ciąż i zakażeń chorobami przenoszonymi droga płciową) to sądzę, że model kompensacji ryzyka jest wyjaśnieniem prawdziwym, ale niekompletnym. Prawdopodobnie wpływ na to mają jeszcze inne, subtelniejsze czynniki.

Słyszałem kiedyś opowieść dziewczyny, która szkołę średnią kończyła w Austrii – o tym jak nauczycielka WF-u za prawidłowe wykonanie ćwiczenia rozdawała dziewczętom w nagrodę prezerwatywy. Co chciała osiągnąć? Trudno powiedzieć, ale jedno jest pewne – przy okazji wysyłała do swoich szesnastoletnich uczennic sygnał: „ jest dla mnie oczywiste, że jesteście aktywne seksualnie. To normalne w waszym wieku”. Ucząc młodzież używania prezerwatyw wysyłamy do niej taki sam sygnał. Niezależnie czy robimy to świadomie i celowo, czy nie. Możemy w ten sposób wzmacniać lub wytwarzać przekonanie: „wszyscy tak robią” motywujące do podejmowania przygodnych kontaktów seksualnych. Etykietowanie młodych ludzi jako aktywnych seksualnie może być dla nich (oczywiście dodatkowym, jednym z wielu) motywatorem podejmowania tego typu aktywności.

I wreszcie być może najbardziej subtelny mechanizm. Wynika on z faktu, że człowiek zawsze myśli i działa w ramach jakiegoś paradygmatu – czyli zestawu założeń (a nawet prze-założeń) o charakterze filozoficznym. Jakiejś wizji tego jak świat jest zbudowany, a co za tym idzie, co jest dobre a co złe. Nie zawsze tę najogólniejszą wizję świata poddajemy świadomej refleksji. Bardzo często przyjmujemy po prostu jako oczywistą. Edukacja seksualna typu B utrzymana jest w paradygmacie, który roboczo możemy nazwać przyjemnościowym. Taką koncepcje człowieka i jego seksualności milcząco zakłada. Niezależnie od tego jest ona jasno uświadomiona i nazwana przez autorów czy realizatorów danego programu, siłą rzeczy taką koncepcję sugeruje. Oczywiści wraz z jej praktycznymi konsekwencjami jak większa skłonność do podejmowania przygodnych kontaktów seksualnych.

Czy jeśli edukując młodzież w dziedzinie seksualnej mówimy wyłącznie o zakładaniu prezerwatyw, nie wysyłamy (nawet w sposób nie do końca świadomy i założony) sygnału, że cała seksualność do tego się sprowadza? Czy jeżeli mówiąc o seksualności, nie mówimy nic o relacjach, odpowiedzialności, wierności – nie wysyłamy tym samym sygnału, że te sprawy nie są z seksualnością integralnie powiązane? Czy mówiąc wyłącznie o biologii nie sugerujemy tym samym, że seks to tylko biologia i nie zachęcamy żeby w tak spłycony sposób ją traktować?

Zwolennicy edukacji seksualnej typu B odpowiedzą, że młodzież właśnie taka jest – myśli i działa w paradygmacie przyjemnościowym, chętnie i często podejmuje przygodne kontakty seksualne, jedyne więc co realnie możemy dla nich zrobić to … ograniczać szkody. Ta odpowiedź ma kilka słabości. Po pierwsze wiemy już od dawna, że edukacja seksualna typu B tych szkód wcale nie zmniejsza, a często wręcz je zwiększa. Po drugie – nawet gdyby to wyobrażenie o młodzieży było prawdziwe, to czy rzeczywiście jest to powód, żeby takie nastawienie w młodych ludziach wzmacniać? Czy fakt, że część młodych ludzi podejmuje przygodne kontakty seksualne jest wystarczającym uzasadnieniem tego, żeby wszystkich nakłaniać do ich podejmowania? Czyli nakłaniać do zachowań ryzykownych, bo przecież przygodne kontakty seksualne, nawet przy zastosowaniu najbardziej starannych zabezpieczeń, zawsze będą bardziej ryzykowne niż powstrzymanie się od nich.

Czy nawet gdyby było prawdą (choć nie jest), że nie da się przekonać młodych ludzi do abstynencji seksualnej przed założeniem trwałego związku i wierności partnerowi w tymże związku, to byłoby to wystarczające uzasadnienie, tego żeby nakłaniać do (częstszego) podejmowania ryzykownych zachowań seksualnych? Czy gdyby nawet było tak (choć nie jest),że nie jesteśmy w stanie młodzieży pomóc, to musimy jej szkodzić?

Mateusz Mazurek, katecheta w szkole średniej, pedagog, autor i trener warsztatów dla młodzieży, rodziców, nauczycieli.

1 Zob. np., Grzelak Sz., Profilaktyka ryzykownych zachowań seksualnych młodzieży. Aktualny stan badań na świecie i w Polsce, Wydanie drugie rozszerzone, Kraków, Rubikon, 2009.

2 Zob. tamże.

3 Zob. tamże, s. 113-114.